Wiec na Baczu tak, ale tylko dla wybranych? Rzecznik MZUiM: chodziło o wjazd aut

Nie ma to jak równość i demokracja… na papierze. W praktyce - witamy w Tychach, gdzie wiece można organizować tylko wtedy, gdy odpowiada to aktualnej narracji władzy.

Sławomir Mentzen miał zgodnie z planem spotkać się z mieszkańcami na Placu Baczyńskiego - centralnym miejscu miasta, symbolicznym dla debat publicznych. Nagle - kilka dni przed wydarzeniem - pojawia się lakoniczny komunikat: wiec jednak się nie odbędzie tam, gdzie zapowiadano. Oficjalny powód? Modernizacja, więcej zieleni, mniej kostki, a do tego ogródki gastronomiczne. Miasto rzekomo nie zabrania, tylko… „nie da się”.

Nie da się? Cóż za zaskakująca elastyczność przepisów, bo kiedy tylko pojawił się temat przyjazdu Adriana Zandberga, lewicowego polityka z Razem - cud! Nagle powierzchnia magicznie się zwiększyła, zieleni jakby mniej, ogródki nie przeszkadzają. I jakoś... da się.

Nie trzeba być geniuszem logiki, żeby pojąć, że mamy tu do czynienia z klasyczną manipulacją i politycznym kombinatorstwem. W Tychach równość jest wybiórcza - zależy od poglądów. Gdy wydarzenie organizuje Konfederacja - problem. Gdy robi to partia bardziej „w duchu miasta” - problem znika.

Decyzję próbuje się przykryć biurokratyczną nowomową, ale nawet ona nie zatuszuje prostej prawdy: ktoś podjął decyzję z wyrachowaniem i premedytacją, żeby utrudnić spotkanie Mentzena z mieszkańcami. Bo było politycznie niewygodne. Bo może za dużo ludzi przyszłoby posłuchać kogoś spoza układu. Bo nie pasowało to do ciepłego obrazka „apolitycznego samorządu”.

Tychy to nie prywatna folwarkowizna - to miasto mieszkańców, nie urzędniczej klikii. Gdy władze pozwalają sobie na taką selektywną „logistykę”, mamy pełne prawo mówić o cenzurze. O bezwstydnym faworyzowaniu swoich i kneblowaniu innych.

Równi i równiejsi? Nie, to już nawet nie Orwell. To zwykły polityczny sabotaż.

Czytelnik